• działobitnia cytadeli warszawskiej
  • lata budowy od 1832
  • mdernizacja i rozbudowa
  • żoliborz
  • teatr fort(e)
  • 2012
  • inwestor: prywatny
  • 2014
  • konkurs
  • fairy tales

teatr fort(e)

­- Wynocha stąd! – zaryczał pół zwierz, pół człowiek. W czarno – purpurowym, gęstym mroku majaczyła jego korpulentna sylweta. Był na wyciągnięcie ręki. Czuć było ciężki, świszczący oddech zmieszany z zapachem smaru, potu i wściekłości.

Wynocha! Bo jak Was!… – sapał, niskim zdyszanym głosem, który wibrował i kipiał pierwotną złością. Dźwięk, niczym fala uderzeniowa, gwałtownie wdzierał się, do wszystkich pomieszczeń. Potem, kolejno, odbijał się od kolebkowych, ceglanych sklepień, półokrągłych wnęk i promieniście poprowadzonych ścian, a wreszcie rezonując znikał,  jakby tropiąc półokrągły, nagi mur.

Mur zdawał się żyć. Pocił się przejmującym, śmiertelnym chłodem. Odstręczał. Odpychał. Ostrzegał. Wywoływał dreszcze i strach. Strach prawdziwy – atawistyczny wrzask, który paraliżuje. Mur był z innego świata, z granicy światów ludzkich i nieludzkich. Stał tam niczym trójgłowy Cerber. Stał i pewny siebie, szczerzył krwawe kły cegieł.

Zabiję was! – znów wystrzelił w przestrzeń krępy hominid w burym kombinezonie – Zabiję! – huknął. Zbliżał się. Szurając rytmicznie sztywną nogą, szedł konsekwentnie przed siebie. Znał to miejsce i ono go znało, akceptowało. On i te wbite w zimną, wilgotną, ziemię ściany to był jeden mroczny byt.

W betonowym kanale, pod rudo-czerwonym stropem, z którego sterczał stalowy, pordzewiały hak, leżały, bez ruchu, trzy chude ciała. Jedno na drugim. Posiniaczone chude kolana, odrapane łydki, nasączone benzyną szmaty, krótkie spodnie, śruby, dekle, młotki i czarne od ziemi paznokcie, przemieszane były tak, jak jest to możliwe tylko w koszmarnym śnie. W ciemności widać było tylko świecące białka przerażonych oczu. Ale umięśniona postać w przepoconym, roboczym ubraniu, coś czuła – instynktownie i podskórnie. Nagle mężczyzna wydał z siebie zwierzęcy skowyt drapieżcy. W ułamku sekundy rzucił się przed siebie, jak gończy pies, który złapał trop. Doskoczył do drewnianych drzwi i kopnął w nie z całej siły. Mroczne mury rozdarło ostre światło.

Chłopcy chcieli uciekać. Nie mogli. Oślepił ich blask słońca. Sparaliżował strach.

Wynocha! Wynocha! – dudniło jak w studni, ale coraz dalej i dalej, wreszcie zginęło w jasnej, świetlnej przestrzeni. Nic już nie słyszeli. Widzieli tylko światło.

 

  – To ja będę Julią, a wy będziecie Romeami, co?! – zapiszczała drobna blondynka podbiegając do balkonu, którego nie było… Brak ten w ogóle nie zbił jej z tropu. Stanęła na balkonie i zamaszyście zarzuciła włosy. Wypatrywała Romea. Ten, jak na złość, nie przychodził.

Romeo, Romeo!… – wołała w słodkim grymasie.

Nagle jest! Wyłonił się z zza zielonej skarpy. Wzrok Julii płonął. Ale to na pewno nie była miłość. Romeo miał wymiętą, flanelową koszulę, zmierzwione włosy, wytarte dżinsy i trampki. Szedł spokojnie, zarzucając nogę za nogą.

Za jego plecami było miasto i rzeka. Miasto niedokończonych projektów, okaleczonych kamienic i nagich placów. Miasto, poprzerywanych brutalną historią, osi. Jedna z nich właśnie wbijała się centralnie w plecy Romea. Ale Romeo nic sobie z tego nie robił. Nie miał pojęcia, że Trakt Królewski, właśnie w tej krótkiej chwili, kończy się dokładnie, na jego ulubionej koszuli. Spojrzał przed siebie.

Stał przed półokrągłym budynkiem, który coś mu przypominał. Wydawało mu się, że jakby go znał. Stare ceglane mury, pełne blizn, świeciły głęboką purpurą łamaną przez migoczące, rudawe, refleksy. Gdzieniegdzie widać było zabliźnione szramy uzupełnione nowymi cegłami. Mur pulsował. Było w nim życie.

Kilka szklanych wrót ochoczo migotało skrzydłami, otwierając się i zamykając. Bez przerwy, ktoś przekraczał granicę, której strzegła ta stara, uciekająca łukiem ściana. Powyżej wisiały ciężkie gzymsy z piaskowca – świeciły żywo w pełnym słońcu. Złotawy kolor kamienia doskonale komponował się z czerwienią bliską szkarłatu, ale też płynnie łączył się z surowym prześwietlonym betonem, który domykał tajemniczą bryłę. Struktura nowego materiału była prawie idealnie gładka, satynowa, a w dziennym świetle zdawała się łączyć z niebem. Z miejsca, gdzie stał Romeo, właściwie widać było tylko ostre cienie rozglifionych małych okienek, chaotycznie rozstrzelonych w żelbetowej formie. Miały kształty zbliżone do strzelniczych otworów, takich jak spotyka się w zamkach i bunkrach, ale nie były symetryczne. Były z innego słownika – tego bliskiego marzeniom i snom. Do Romea nagle coś dotarło… Tędy eksplodowała w świat bezgraniczna wyobraźnia!

Leszek, chodź już! – zawołała Julia.

Ocknął się. Ciekawe, reagował również na imię Leszek. Weszli do budynku. Wewnątrz wiele się działo. Ktoś siedział, ktoś krążył wśród starych, ceglanych łuków. Ktoś tańczył, śpiewał, ktoś nerwowo przestępował z nogi na nogę. Wszystkie odgłosy mieszały się w jeden gwar. Ale to nie był hałas, to była melodia. Miała rytm, barwę, z piano niespodziewanie przeskakiwała w forte, z legato w staccato.

Piotrze, twoje policzki są rozżarzone, jak moje serce! – wykrzyczała w desperackim geście brunetka w bluzie z kapturem i jak samobójczyni rzuciła się na chłodną ścianę, która łapczywie pochłonęła płomienne uczucie. 

Z góry, jakby trochę zdziwione, przyglądały się tym scenkom stare sklepienia. Kiedyś samotny i nieprzyjazny, stalowy hak zyskał nową oprawę. Ze stropu zwieszone były intrygujące mechanizmy. Jakby kołowrotki, jakieś tryby, metalowe części z czarnej stali, zębatki, linki. Wszystko gdzieś połączone, pozornie poplątane, trochę jak teatralna sznurownia.

Coś zazgrzytało – to znowu Romeo! Pociągnął za łańcuch i wprawił w ruch tę machinę – uruchomił wehikuł czasu. Łopocząc szerokimi rękawami sfrunął w dół, czarny jak nietoperz, płaszcz. Romeo chwycił go i pobiegł przed siebie. Szarpnął ciężkie, grafitowe drzwi. Najpierw jedne, potem drugie. Znalazł się w innej przestrzeni, w innym czasie. Romeo zatrzymał się. Przeszył go dreszcz. Na plecach czuł chłodny oddech wiekowych cegieł. W twarz uderzał go łagodny zapach miękkiego aksamitu. Zbiegł po rozstawionych rytmicznie, niskich stopniach, które zamieniły każdy jego sus w tępy odgłos. Przed nim, w świetle reflektorów, leżały bez ruchu trzy chude ciała. Jedno na drugim. Posiniaczone chude kolana, odrapane łydki… Romeo wkroczył na czarne deski półokrągłej sceny i z impetem rzucił płaszcz. Wtedy trzech chłopaków nie wytrzymało. Niemal równo parsknęli długo tłumionym śmiechem. Teraz trupy rechotały i trzęsły się jak galareta.

Genialne, genialne… – żachnął się z widowni, ktoś kto wcielił się w rolę reżysera – Tak, tak! No z tym, to już możemy coś zrobić! – ciągnął ironizując. Siedział pośrodku gąszczu pikowanych foteli, ustawionych zgodnie z regułą narzuconą przez wszechobecny, półokrągły mur, którego lico w panującym w sali półmroku, miało posmak burgundu. Kolor kamienia wieńczącego mur gzymsu, zdawał się być bardziej szary i głęboki. Ponad nim unosiła się lekka konstrukcja balkonu. Tak. Julia odnalazła swój balkon. Stała tam, na tle jasnego żelbetu, patrzyła na scenę i znów wołała Romea.

Leszek, Leszek!… – świdrowała przestrzeń fala dźwiękowa – Wolna jest sala obok biblioteki! No, halo! – nalegała. Romeo wskoczył na schodki i po chwili był na górze. Podążając za satynowym łukiem z betonu oboje zniknęli w jednym z tajemniczych przejść. Czarne drzwi., śluza, drugie już białe. Była to zapowiedź wyraźnych zmian.

Przez chwilę nic nie widzieli. Wzrok musiał zaadoptować się do jasnej przestrzeni.  Sala była wysoka. Świetliste wnętrze było monolitem. Betonowa podłoga zaginała się w ścianę, która biegła tropem podstawowej formy. Jej pionowy fragment był krótki. Bryła szybko odginała się do środka i pięła w górę na pięć, może nawet sześć, metrów w szczycie. Osiągnąwszy wierzchołek delikatnym spadkiem przechodziła w kształt odwróconych schodów, potem gwałtownie spadała prosto w dół, znowu łącząc się z posadzką. Ostre słońce wdzierało się do wnętrza poprzez armię małych okienek. Romeo spojrzał w górę.

– I co teraz? – niepewnie powiedziała Julia do Romea.

– Teraz, teraz… jakaś pointa...- wydusił Romeo – Potrzeba pointy!

Piękne słońce! – wypaliła,

Post scriptum. Tak, faktycznie. Tego dnia niebo nad Warszawą było tak błękitne, iż taki widok śmiało można by nazwać kiczem. Niebo, słońce, zieleń – banał. W dole leniwa Wisła. W perspektywie sylweta Starówki. W oddali, zadziwiająco dyskretny, rysunek młodszych dzielnic, zazwyczaj krzykliwych i trochę nudnych. Wszystko jak na taniej pocztówce z pozdrowieniami ze stolicy. Ale Warszawa nie zawsze taka była. Na początku XIX wieku car Aleksander postanowił zamienić to miasto w twierdzę. Wybudował dwa pierścienie fortów, a w ich centrum, na skarpie w pobliżu Starego Miasta – cytadelę, która miała trzymać w ryzach okupowanych warszawiaków. Okrutnej cytadeli strzegły działobitnie. Te miejsca ogniskowały zło. Przez lata raziły nie tylko kulami armatnimi, ale i czymś podskórnie złym, upiornym. Do dziś zachowały się tylko dwie półokrągłe ruiny, z których jedna usytuowana jest dokładnie na zwieńczeniu Traktu Królewskiego. Miejsce nie jest przypadkowe.

I dlatego to tu dzieje się ta bajka. Na przekór wszystkiemu: historii, ruinom, złym duchom. To opowieść o walce dobra ze złem ze szczęśliwym finałem i morałem… Tak! W starych murach działobitni powstanie teatr dla młodzieży. Miejsce magiczne, w którym edukuje i reedukuje się poprzez sztukę. To będzie teatr o wielkiej i dalekosiężnej sile pozytywnego rażenia, zwany roboczo działobitnią kulturalną.

Tak! To miejsce będzie strzelało kulturą!

Miotacz optymizmu.

Armata kulturalna.

Katalizator dobra.

Będzie się… działo!